niedziela, 29 grudnia 2013

Exam time!

Temat dzisiejszej notki jest niestety powodem, dla którego blog zaliczył ponadmiesięczny zjazd. Exams! Grudzień to na Oxfordzie (przynajmniej dla niektórych studentów graduate) czas egzaminów, w związku z czym przerwa od blogowania okazała się niezbędna. Ale  - SPOILER - przeżyłem i korzystając z tego, że Oxford wynagradza ciężką pracę sporą ilością wolnego (do 20 stycznia) wracam do pisania :)

Żeby napisać cokolwiek sensownego o egzaminach, muszę najpierw powiedzieć parę słów o tym, jak w ogóle wyglądają moje studia. Zorientowałem się właśnie, że przez cały semestr blogowania napisałem sporo o takich sprawach jak wiosła i pranie, a nic o samym studiowaniu. Cóż, priorytety.

Mój program i same zajęcia na pewno opiszę w kolejnych notkach, na razie - tytułem wprowadzenia:
Studiuję na kierunku MSc in Law and Finance. To roczny program magisterski, w zasadzie połączenie studiów MBA i MJur (czyli oxfordzkiego LLM-a). Przez cały rok mam 6 przedmiotów, z których niektóre trwają cały rok, a inne nie. Pierwsze dwa egzaminy - First Principles of Financial Economics (FPFE - ekonomia finansowa) i Finance I (finanse, wycena przedsiębiorstw) odbyły się w połowie grudnia (dwie kolejne sesje w marcu i czerwcu). 

Pierwsze zaskoczenie to na pewno termin. Egzaminy odybły się już po 8 tygodniach od rozpoczęcia studiów. Przykładowo - dla wielu ludzi zajęcia z FPFE były pierwszym kontaktem z ekonomią, a po niecałych dwóch miesiącach musieli napisać niełatwy egzamin. Krótko mówiąc - materiału jest dużo, a tempo raczej mordercze. No ale taki już urok rocznych studiów magisterskich - zwłaszcza programy zahaczające o biznes są na Oxfordzie raczej skondensowane i nastawione na systematyczną pracę, poddawaną częstej ocenie. 

Jakie wrażenia? Cóż, to działa. Gdy wstałem od biurka po egzaminie i rzuciłem okiem na arkusz, byłem naprawdę zaskoczony tym, jak dużo byłem w stanie napisać i jak dużo nauczyłem się przez te 8 tygodni. Pamiętam, że przed rozpoczęciem studiów zapytałem jednego z 'szefów' mojego programu, o to jaki jest jego cel. Odpowiedź - 'It's simple. Make you smarter'. Nic dodać, nic ująć.

Jak w ogóle wyglądają egzaminy? To zależy od przedmiotu. W przypadku finansów i FPFE miały one formę 'problem setów', czyli po prostu X zadań do rozwiązania. Część pytań była raczej jakościowa, 'koncepcyjna', a część ilościowa (use the math, Luke). Do tego, o ile egzamin z finansów stanowił 100% oceny z przedmiotu, to egzamin z FPFE tylko 40%. Pozostałe 60% to esej. Temat - (z grubsza) ekonomiczna analiza problemu HIV w krajach trzeciego świata. 

Ostatnie nocne przygotowania do egzaminu z finansów w budynku Said Business School. 

Co z poziomem trudności? Całościowo były to jedne z cięższych egzaminów, jakie w życiu zdawałem. Np. egzamin z FPFE był wg mnie bardzo trudny, a mam przecież licencjat z ekonomii.  Ale bez przesady - poziom trudności pytań był wysoki  - to na pewno, ale nie był z kosmosu - oba egzaminy po tych 8 tygodniach nauki były spokojnie do zdania. Różnica między tym, z czym zetknąłem się w Polsce, a Oxfordem leży  - moim zdaniem - nie tyle w trudności egzaminów, co w ich kulturze. Oba egzaminy sprawdziły bardzo, ale to bardzo dogłębnie to, czego nauczyłem się w trakcie poprzedzających ośmiu tygodni, a same pytania były problemowe - wymagały nie tylko wykucia materiału, ale także dostosowania tej wiedzy do nowych sytuacji - opracowania rozwiązania 'na miejscu'. 

Notaki z przygotowań do egzaminu z FPFE. (Wrzucam, bo chcę wyjść na inteligentnego.)

No i wreszcie - last but not least - sama otoczka. Egzaminy w Oxfordzie zdaje się w specjalnie wyznaczonym do tego budynku (Exam Schools), a powiadomienie o ich terminie dostaje się pocztą (szkoda, że nie sową). Swoją drogą, terminy moich egzaminów (ostatnie odbędą się w czerwcu 2014) poznałem w tym samym dniu, w którym dostałem się na Oxford (marzec 2013 - czyli ponad rok wcześniej). Miła odmiana w porównaniu z organizacją sesji w Polsce. 

Poza tym, na egzamin należy udać się w stroju sub fusc - takim samym, w jakim uczestniczyło się w immatrykulacji (czarny garnitur, biała koszula i mucha, mortar cap, gown). Nie można wejść na salę egzaminacyjną ani z niej wyjść bez pełnej gali. Do tego zgodnie z tradycją, studenci Oxfordu wkładali w klapę marynarki biały goździk zanurzony w czerwonym atramencie - kwiat czerwieniał do końca sesji. Ten zwyczaj jest dalej kultywowany - na pierwszy egzamin wypada mieć w klapie biały goździk, na kolejne - różowy, a na ostani - czerwony. 

Exhibit A - ekipa MLF po drugim z egzaminów wraz z różowymi goździkami.

Poza tym jest cała lista rzeczy, których nie można robić na egzaminie. Każdy student Oxfordu dostaje przed rozpoczęciem studiów Exam Regulations Handbook - na oko 1000-stronnicowe tomiszcze zawierające wszystkie regulacje egzaminacyjne. Koniec końców - na sali nie można nawet mrugnąć - uczelnia zatrudnia personel (Proctors) zajmujący się nadzorowaniem procesu egzaminacyjnego i dowolny wybryk kończy się ich interwencją.

Podobnie ma się sprawa ze wspomnianym wyżej esejem (i innymi pracami pisemnymi). Ścisły limit  
(w tym przypadku 1500 słów) i ścisły deadline (20 grudnia, temat był oficjalnie opublikowany ok. 2 tygodnie wcześniej). Eseju nie można oczywiście wysłać mailem  - poza wersją elektroniczną do Exam Schools należy zanieść zaadresowanaą do szefa egzaminatorów kopertę z dwiema twardymi kopiami eseju i podpisaną deklaracją autorstwa (cyrografem, w którym oświadcza się, że esej został napisany bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz). W zamian otrzymuje się zaświadczenie o złożeniu eseju przed terminem. 

To wszystko jest do bólu sformalizowane i czasem śmieszne, ale z drugiej strony - także wpływa na kulturę egzaminowania. W skrócie - egzamin jest wymagający, a sposób oceny taki sam dla wszystkich zdających. Do tego nie ma mowy o jakichkolwiek próbach oszustwa. Koniec końców  - ma to korzystny wpływ na postrzeganie dyplomu i samego uniwersytetu. 

Widzę, że wyszło strasznie poważnie, ale spokojnie - na pewno wrócę do tematów sportowo-obyczajowych. :) Dziękuję wszystkim czytającym, którzy o mnie nie zapomnieli i życzę Szczęśliwego Nowego Roku. Obiecuję pisać częściej. PS - przypominam, że termin rekrutacji na większość kierunków graduate na Oxfordzie upływa gdzieś w połowie stycznia. Dlatego wszyscy zainteresowani  - śpieszcie się!

środa, 20 listopada 2013

Widokówki z wioseł :)

Dziś kolejna porcja pocztówek - tym razem z wioseł :) 

W Oxfordzie wiosła traktowane są bardzo poważnie. Jest oczywiście drużyna uniwersytecka, którą być może znacie z coraz popularniejszego Oxford-Cambridge Boat Race, który odbywa się co roku w okolicach kwietnia.  W jej skład wchodzi ok. 30 pań i drugie tyle mężczyzn. W czasie roku ta liczba zmniejsza się, tak że zostają tylko najlepsi (w Boat Race biorą udział po dwie łodzie mężczyzn i kobiet). Tzn. powyższe znam tylko z opowieści - jako człowiek, który miesiąc temu pierwszy raz trzymał wiosło mogę co najwyżej pomarzyć o reprezentowaniu uniwersytetu. 'The Blue Team' to w większości niesamowite kozaki - krajowi mistrzowie, medaliści mistrzostw świata i olimpiad, takie tam.  Z tego co wiem wiosłowanie dla uniwersytetu wiąże się z bardzo ostrymi treningami, które pochłaniają mniej więcej tyle czasu, co same studia.

Cieniasom takim jak ja zostaje pływanie collegowe. Czyli zdecydowanie bardziej rekreacyjne, chociaż nie odważyłbym się powiedzieć tego na głos naszemu trenerowi. Collegowe boat są bardzo dobrze zorganizowane - mają swoich sponsorów, budżet na trenera i sprzęt, co jakiś czas na Tamizie odbywają się międzycollegowe regaty (pierwsze w tym roku już w ten weekend). Ciekawostką jest też format regat - to nie zwykłe wyścigi Jeśli ktoś naprawdę chce się w to bawić i czas mu na to pozwala, może spokojnie wychodzić na wodę łądnych kilka razy w tygodniu (nie mówiąc już o sesjach na ergometrze i basenie).

Jedyny minus - treningi w środku tygodnia odbywają się z natury o 6 rano. Niezorientowanych informuję, że Anglia o 6 rano w zimie to najciemniejsze i najbrzydzsze miejsce na świecie, (nawet w  przepięknym) Oxfordzie. Ale zdecydowanie warto zebrać się rano - wschód słońca na rzece to widok nie do pobicia. 

Droga nad rzekę, w tle Christ Church College.

Boathousy.

BOGACTWO - to nie siedziba MI6, tylko University College Boathouse - zazdrość. 

 15 minut później otwierają się niebiosa - poznajcie angielską pogodę. 

Biedni ludzie na łodzi nie byli chyba całkiem pewni, czy dożyją jutra.

A oto i Men's 8 Novice Lincoln College. 

Wynoszenie łodzi z jest trudnym zadaniem logistycznym. Na tyle trudnym, że udało nam się już raz uszkodzić ster. Plus cholerstwo jest dość ciężkie. 

Put her on the water, lads.

Wiosło - przez nieuwagę można zarobić nim  w głowę (mnie oczywiscie ta sztuka już się udała).



Jak widać na zdjęciu niżej podpisany zasiada w łodzi po prawej stronie (stroke side). To dosyć ważne - człowiek przyzwyczaja się do całego ruchu i bardzo ciężko przestawić się na drugą stronę (bow). 

 Z natury siedzę w środku - nr 4 - to pozycja dla ludzi, którzy za duzi urośli. Ale tym razem padło na tył łodzi i nr 2. 

 I poszli! Tyłem do publiczności cox, czyli najważniejsza osoba w łodzi, która wydaje polecenia, steruje łodzią i generalnie jest szefem wszystkich szefów. 

 Poruszanie się w  8-osobowej łodzi wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wam wydawać po obejrzeniu transmisji z olimpiady. Pierwsze pare tygodni to w zasadzie głównie pływanie w czwórkach i szóstkach - pozostali 'usadzają' łódkę. Najważniejsze jest zgranie - bez dobrego timingu daleko się nie popłynie.


Krótko mówiąc - cały czas jestem zaskoczony jak dużo błędów można popełnić machając w wodzie drewnianym kijem. :) Pozdrawiam!





niedziela, 10 listopada 2013

Jak żyć w Oxfordzie? (cz. I)

No właśnie. Nauka nauką, ale oxfordzkie biblioteki nie wykarmią ani nie przenocują (a przynajmniej nie na dłuższą metę). Ostatnie dwa tygodnie były dość zabiegane (goście, goście – pierwsza wizyta mojej mamy wygrała z pisaniem bloga), ale w końcu zebrałem się, żeby zrobić parę zdjęć mojej hacjendy. Tak to już z tym jest - samo pisanie nie jest problemem, gorzej z robieniem zdjęć pralni/krowy/talerza ('ludzie patrzo'). Na szczęście dzięki mojemu niesamowitemu poświęceniu i konspiracji (większość zdjęć była robiona w niedzielę rano, gdy studenci spali jeszcze na głębokim kacu) - voila.

Pytanie pierwsze - gdzie się mieszka w Oxfordzie? Zasadniczo studenci graduate mają do wyboru mieszkanie w lokalach oferowanych przez college albo szukanie sobie lokum na własną rękę (jest też 'ogólna' pula mieszkań/pokoi oferowanych bezpośrednio przez uniwersytet). Ja wybrałem tę pierwszą możliwość. Jaka jest różnica?

Po pierwsze - wygoda - administracyjna i 'życiowa' ( o tej drugiej za chwilę).  - Z mieszkaniem w college'owym w pokoju jest bardzo mało użerania się (przynajmniej z mojego doświadczenia). Na początku wystarczy wysłać maila, że jest się zainteresowanym college accommodation, potem za pokój zapłacić... i to w zasadzie tyle formalności. Zero faktur, prąd, woda, ogrzewanie i internet wliczone w cenę czynszu, żyć nie umierać. Całą resztę załatwia college, co - sami przyznacie - zwłaszcza dla nowoprzybyłych obcokrajowców jest bardzo, ale to bardzo wygodne. 

Problemy? Jak można się domyśleć, znaczna część populacji miasta to studenci. W związku z tym popyt na mieszkania jest co najmniej spory - college'owych mieszkań po prostu dla wszystkich nie starcza. Niektóre college są pod tym względem dobrze wyposażone i gwarantują możliwość wynajęcia pokoju wszystkim chętnym studentom (np. mój), w innych już tak dobrze nie ma. Życie. Mieszkanie prywatne to z natury nieco większy 'random' i nieco wyższe ceny. No ale nie każdy musi lubić mieszkanie w studenckim miasteczku - poza tym pokoje są z natury jednoosobowe, parom i rodzinom z  dziećmi (a takich jest wśród graduates sporo) college raczej nie dogodzi.

Oto i ja przed wejściem do mojego mieszkania. 

Tak jak pisałem, mnie udało się załapać na przydział college'owego pokoju. Bear Lane - jeden z mieszkaniowych kompleksów Lincoln College  - położony jest bardzo blisko college'u, w samym centrum miasta, niedaleko głównej ulicy High Street. Wszędzie mam maksymalnie 15 minut piechotą, co jest niesamowicie miłą odmianą w porównaniu z Warszawą. Na pierwszy, drugi i każdy kolejny rzut oka Bear Lane wygląda jak zestaw bardzio wąskich, nienajnowszych angielskich szeregówek. 

(Swoją drogą - rower na zdjęciu powyżej jest oczywiście nie mój. Cycling w Oxfordzie jest bardzo popularny, podobną liczbę rowerów i rowerzystów widziałem do tej pory tylko w Holandii, ale wszystkie bogactwa świata nie przekonają mnie, żeby wsiąść na rower i jeździć nim po lewej stronie drogi.)



Na Bear Lane jest naprawdę ciasno - mam wrażenie, że Anglicy na miejscu jednego domu w Polsce zdołaliby wcisnąć 3 i pub. Na zdjęciach powyżej moja klatka schodowa. 

Bear Lane przypomina mi bardzo wygodny akademik rozstrzelony po kilkunastu (kilkudziesięciu?) budynkach. Ale co ja tam w sumie wiem, nigdy nie mieszkałem w akademiku. Mieszka się w klatkach schodowych - po ok. 6 osób w każdej. Łazienki i kuchnia są wspólne dla mieszkańców każdej z klatek (w mojej na 6 osób przypadają 2 łazienki i jedna kuchnia). Cały kompleks to trochę taka studencka komuna - mamy swoje odgrodzone podwórko i kilka innych niezbędnych do życia urządzeń. 

Wejście do Bear Lane i wszechobecne rowery.

Pozostałości po Halloween. Można tylko się zastanawiać, którzy studenci mieli tak mało do roboty, żeby rzeźbić w dyni w środowy wieczór. 



 I jeszcze dwa zdjęcia z mojego podwórka.

Powinienem chyba dodać, że jak zwykle - opisuję tylko swoje doświadczenia i piszę z perspektywy studenta graduate - sytuacja undergrads wygląda nieco inaczej (mieszkają w samym college'u lub bardzo blisko niego). Bear Lane jest miejscem dla ludzi chcących mieszkać 'po taniości', czyli studenciaków takich jak ja. Większość college'ów - w tym mój  - daje oczywiście wybór zapłacenia za mieszkanie o wyższym standardzie. Same ceny mieszkań w Oxfordzie to temat na inną rozmowę - tak jak pisałem popyt jest olbrzymi, za pokój trzeba zapłacić miesięcznie ok. 3-4 razy więcej niż w Warszawie.

Sam pokój - cóż - 'ciasny, ale własny'. Z racji tego, że dnie spędzam raczej na zajęciach/w bibliotece, a w pokoju tylko śpię, nie mogę narzekać. 

Widok z łożka...

...i na łóżko. Dla tych, którzy mnie znają - tak, pokój został specjalnie posprzątany do zdjęcia. 

Kuchnia...
... i łazienka. 

Kolejny urok mieszkania w college'u - części wspólne - podwórko, łazienki, kuchnia, korytarze są regularnie sprzątane i odkurzane przez college'owych scoutów. Tak - sprzątają po studentach, cytując moją mamę - 'w głowach się przewraca'. 

Computer room. 

Powyżej pokój komputerowy. Jak w każdym pokoju komputerowym świata połowa komputerów nie działa, a druga połowa działa ledwie. Z pokoju korzysta się głównie do drukowania. W związku z tym nigdy nie ma papieru, a jak już jest, to zawsze jakiś student muzyki drukuje 23435 stron nut. Na obu drukarkach.


Ta diabelska maszyna to kontrolka do pralek. 

 A te diabelskie maszyny to pralki i suszarki we własnej osobie. 

I - last but not least - pralnia. Przyjemność uprania kosztuje u mnie funta trzydzieści, drugie tyle za suszenie prania w tumblerze - urządzeniu totalnie obcym człowiekowi wychowanemu w polskiej kulturze suszenia prania na balkonie. Kartę, którą płaci się za pranie można doładować online - na stronie można też sprawdzić stan aktualnie załadowanego prania.

Tak dobrze przeczytaliście - można sprawdzić w internecie, czy już uprały wam się gacie. WOW.

Chyba jestem na to za stary ;)







niedziela, 27 października 2013

Widokówki z biegania


Dziś rano W KOŃCU była ładna pogoda, więc postanowiłem wykorzystać 15-minutowe okienko, w którym nie pada i przytargałem ze sobą na bieganie i-Poda. W związku z tym mało pisania, a dużo zdjęć (nie wiem czy to dobrze).


Do tej pory zawsze biegam w okolicach Christ Church Meadow, czyli polanie/parku znajdującej się w okolicach boathouse'ów, tuż przy Tamizie. No i nic dziwnego, jest tam bardzo malowniczo i tak angielsko jak tylko się da.  Zawsze pełno jest tu biegaczy, no i oczywiście łodzi i kajaków na rzece. 
Christ Church Meadow to teren, który jest własnością (zaskoczenie) college'u Christ Church - tak, tego najsłynniejszego, który może kojarzyć się z kręceniem Harry'ego Pottera. Jest on ogrodzony i otwierany tylko w ciągu dnia (zimą od ok. 6 rano do 18) - wchodzi się tam przez jedną z kilku 'kissing gates', czyli bardzo wąskich, śmiesznych bramek, które wzięły swoją nazwę stąd, że praktycznie nie da rady przez nie przejść w 2 osoby naraz. Albo od tego, że jak nie wyjdzie się przez nie do 18, to można już tylko pocałować klamkę. Obie wersje wydają mi się równie prawdopodobne.
Lewym brzegiem Tamizy (tzn. moim lewym) można dojść (dobiec) do końca rzędu boathouse'ów.
Widok na boathouses z drugiej strony.
Lewym brzegiem dalej dobiec się nie da, można zbiec od rzeki w stronę Christ Church Meadow i centrum.
 Widok na właściwą meadow (łąkę) z prawej, wschodniej strony. 'Jolly nice, isn't it?'
W oddali, za boiskiem do rugby (które należy chyba do któregoś z college'ów albo jakiejś oxfordzkiej prywatnej szkoły) widać Merton College, jeden z najstarszych w Oxfordzie. Już mój college jest całkiem stary (1427), a Merton przebija go jeszcze o 200 lat (1264). 
I jeszcze jeden widok przez boisko z nieco innej strony.
The Meadow Building należący do Christ Church. Robi wrażenie i jest pięknie położony - z okien widać całą polanę.

I zdjęcie 'z oczu' - po lewej Meadow i dalej rzeka, po prawej Meadow Building i Merton College, centrum. Jest naprawdę ładnie.
No właśnie, nazwa Christ Church Meadow zobowiązuje. Za tym płotem na polanie pasą się krowy, co jest o tyle zabawne, że wejście na Meadow jest jakieś 5 minut od ścisłego centrum 150-tysięcznego miasta. W ogóle tego nie czuć - zawsze jest tu cicho i spokojnie jak na wsi. 

Grove Walk - przejście z Christ Church Meadow do centrum, w oddali na zdjęciu widać jedną z 'kissing gates', o których pisałem. 

(Niezbyt ruchliwa) ulica, na jej końcu widać wejście do college'u Christ Church.  


Jeszcze tylko kilkaset metrów...
 Kilkadziesiąt...

I już. Bear Lane St. Na końcu widać pub 'The Bear', podobno najstarszy pub w Oxfordzie. (A to już coś. Jak już pewnie zauważyliście, tu większość rzeczy jest stara) - podobno działający i warzący piwo już od XIII wieku. Ceglany budynek po prawej to Bear Lane - jedno z miejsc, w którym mieszkają studenci graduate Lincoln College, w tym ja :)

piątek, 25 października 2013

Immatrykulacja

Niestety, uczelniana rzeczywistość zaskoczyła i 1-2 posty w tygodniu to chyba maksimum moich możliwości. Jestem megazaskoczony, że tak wiele osób czyta moje wypociny (nie wypada się chwalić, ale SIEDEMSET WYŚWIETLEŃ), także bloga na pewno będę kontynuował, ale czas nie pozwala na zbyt wiele ;). Zachęcam do komentarzy - pytania i uwagi są mile widziane (a nawet jeśli nie, zawsze mogę je usunąć :P ).

Z braku czasu skupię się na najważniejszych rzeczach. Za niedługo napiszę pewnie o tym, jak wyglądają zajęcia i rekrutacja, jak się tu mieszka i jak wygląda miasto, no i oczywiście o jedzeniu. Żeby wszyscy, którzy czytają tego bloga byli mniej więcej na bieżąco, z tym, co dzieje się na Oxfordzie, nie mogę dzisiaj nie wspomnieć o immatrykulacji.

Immatrykulacja, która odbyła się w minioną sobotę oznacza oczywiście oficjalne przyjęcie w poczet studentów Oxfordu. Brzmi sensownie, w końcu w Polsce też to mamy. Pamiętam, że jako pilny oraz pełen ideałów student 1. roku poszedłem na rozpoczęcie roku akademickiego na WPiA UW i potem przez bodajże 2 godziny nudy żałowałem, że nie zostałem w domu. Jedyne, co pamiętam z tego dnia to pełny Audimax - to zdarza się tylko raz w roku. Kiedy kilka dni później miało miejsce rozpoczęcie roku na SGH, zabrakło dla nas miejsc, więc poszliśmy na piwo do (o ile pamiętam) Powiększenia. Sorry, mamo.

No ale to przecież Oxford! Więc immatrykulacja musi być większa, lepsza i fajniejsza niż gdzie indziej. Prawda? Prawda?

Nie do końca. Pewnie, jest to wydarzenie niezwykłe - stanie w stroju sub fusc i uświadomienie sobie, że jest się studentem Oxfordu ma w sobie jakąś magię. Ale pod koniec ceremonii, pomyślałem sobie 'fajna'. I tyle.
Takie tam w college'u...

Cała immatrykulacja zaczyna się dość wcześnie. O 8.15 zebraliśmy się w hali College'u. I tu mała dygresja - po pierwsze, cała uroczystość odbywa się więcej niż raz - strzelam, że co najmniej 3-4 (ale wszystkie 'tury' tego samego dnia). Studentów jest po prostu za dużo, żeby wszystkich 'obsłużyć' za jednym zamachem. Mój college, z racji tego, że jest położony w centrum, zaczynał wcześnie (i nie, nie było śniadania ani brunchu).

Kolejka do Sheldonian większa niż w nocnym monopolowym

Kolejną rzeczą, która może dziwić ludzi z zewnątrz takich jak ja, jest fakt, że w immatrykulacji MUSI wziąć udział każdy nowy student (wyjątkiem są studenci wizytujący, np. Erasmusi). Sama ceremonia jest mocno okrojona (o czym za chwilę), ale udział jest obowiązkowy. Bezwarunkowo. I tak np. przedstawiciele collegu odhaczali w sobotę rano listy i 'wydzwaniali' nieobecnych, którzy zaspali.


Najfajniejszą rzeczą w całej immatrykulacji jest bezwątpienia strój sub fusc. Jest to formalne 'przebranie', które trzeba założyć na siebie w Oxfordzie na określone uroczystości (immatrykulacja, graduacja, egzaminy). Jego wygląd różni się w zależności od tego, czy jest się studentem graduate, undergraduate czy profesorem. Dla studentów graduate wygląda ono mniej więcej tak - czarne buty i skarpety, czarny garnitur, biała koszula, biała mucha, czapka i długa toga (dla pań - odpowiednio czarna spódnica, ciemne rajstopy i czarna wstążka przy koszuli). Mimo że mamy 2013 rok i wiele osób ma dość luźne podejście do stroju, to wymóg ubrania sub fusc na immatrykulację jest przestrzegany i pilnowany przez władze uniwersytetu (można mieć garnitur, który jest ciemny, ale nie czarny, czarną muchę zamiast białej, ale np. toga jest obowiązkowa). Słyszałem też, że podobno samej czapki nie powinno ubierać się przed graduacją (nie wiem czy to prawda), ale to akurat mało kogo interesuje.

Zaletą stroju sub fusc jest też fakt, że pierwszy raz w życiu udało mi się kupić czapkę, która weszła mi na głowę.

Sama ceremonia jest raczej skromna. Najpierw, wszyscy studenci maszerują do Sheldonian Theatre, gdzie odbywa się uroczystość. Przed drzwiami  okolicznościowa 'straż' uniwersytetu ustawia studentów, sprawdza strój i wprowadza ich do środka.

(Tak na marginesie - Sheldonian ma znakomitą akustykę i słychać w nim naprawdę każdy szept. Immatrykulacja miała miejsce 19 października, kiedy większość studentów przechodziła właśnie pierwszą przeprawę z angielską pogodą. W związku z tym, cała uroczystość była także festiwalem kaszlu i kataru - momentami myślałem, że to jakiś żart.)

Pełny Sheldonian. Niestety, kaszlu nie widać na zdjęciu. 

W obecności przedstawicieli obecnych college'ów v-ce kanclerz (chyba) Oxfordu wypowiedział łacińską formułkę, zgodnie z którą wszyscy obecni na sali zostali przyjęci w poczet studentów, wygłosił ok. 15-minutową przemowę (mniej więcej taką samą co roku - zeszłoroczna jest podobno na YT) i to byłoby na tyle. Podobno w przeszłości immatrykulacja miała większą 'pompę' - w skład uroczystości wchodziły nawet egzaminy, które miały sprawdzić, czy przyjęto właściwych kandydatów. No ale to już historia. Została tylko 30-minutowa, prosta uroczystość. Weszliśmy o 9, o 9.30 było już  po wszystkim.

Immatrykulacja na Oxfordzie nie odbiega raczej pod względem ceremoniału - poza strojem studentów - od rozpoczęcia roku, które znam z Polski. Nie ma fajerwerków ani latających świec, ba - jak już pisałem, nie było nawet śniadania (naprawdę, duży minus). Zdecydowanie bardziej ciekawe są w dniu immatrykulacji oxfordzkie ulice pełne świeżo upieczonych przebranych studentów. Zdziwiło mnie to, że przed collegami i Sheldonian zgromadziło się całkiem sporo turystów fotografujących studentów i pytających się o co właściwie chodzi z tymi śmiesznymi strojami. Także przez 5 minut każdy mógł poczuć się jak umiarkowany celebryta.
Ulica przed Sheldonian i turyści. No dobra, nie ma ich wcale tak dużo. Dałbym sobie rękę uciąć, że było ich więcej niż pięcioro.

Cała reszta (zaplanowanej do południa) uroczystości to... college'owe fotografie. Po wszystkim studenci rozeszli się do zdjęć w swoich collegach. W Lincoln najpierw każdy musiał odstać swoje (godzinę) w kolejce do zdjęcia indywidualnego, a potem pracowici fotografowie ustawili wszystkich do zdjęcia grupowego (kolejna godzina). Z racji braku śniadania okoliczna kawiarnia Missing Bean przeżyła prawdziwe oblężenia spragnionych kawy i bajgla studentów. Po zdjęciach było już po wszystkim. Oprawne w ramkę zdjęcia można kupić za ok. 40 funtów każde - moim zdaniem całkiem sporo, jak na 2 godziny stania ;).
Fota z rąsi przy grupowym zdjęciu. Tak, koło mnie stoi gość z niebieskimi włosami - ostatni element układanki pt.  "wszystko wygląda tu jak z Harry'ego Pottera". 


Cóż, immatrykulacja w Oxfordzie jest na pewno czymś niezwykłym, ale człowiek z zewnątrz niemający o niej zielonego pojęcia (ja) mógłby spodziewać się czegoś bardziej... oxfordzkiego. Zupełnie bez żartów, podobny poziom ceremoniału można zobaczyć w moim college'u co wieczór na kolacji. Ale o tym innym razem :)