niedziela, 27 października 2013

Widokówki z biegania


Dziś rano W KOŃCU była ładna pogoda, więc postanowiłem wykorzystać 15-minutowe okienko, w którym nie pada i przytargałem ze sobą na bieganie i-Poda. W związku z tym mało pisania, a dużo zdjęć (nie wiem czy to dobrze).


Do tej pory zawsze biegam w okolicach Christ Church Meadow, czyli polanie/parku znajdującej się w okolicach boathouse'ów, tuż przy Tamizie. No i nic dziwnego, jest tam bardzo malowniczo i tak angielsko jak tylko się da.  Zawsze pełno jest tu biegaczy, no i oczywiście łodzi i kajaków na rzece. 
Christ Church Meadow to teren, który jest własnością (zaskoczenie) college'u Christ Church - tak, tego najsłynniejszego, który może kojarzyć się z kręceniem Harry'ego Pottera. Jest on ogrodzony i otwierany tylko w ciągu dnia (zimą od ok. 6 rano do 18) - wchodzi się tam przez jedną z kilku 'kissing gates', czyli bardzo wąskich, śmiesznych bramek, które wzięły swoją nazwę stąd, że praktycznie nie da rady przez nie przejść w 2 osoby naraz. Albo od tego, że jak nie wyjdzie się przez nie do 18, to można już tylko pocałować klamkę. Obie wersje wydają mi się równie prawdopodobne.
Lewym brzegiem Tamizy (tzn. moim lewym) można dojść (dobiec) do końca rzędu boathouse'ów.
Widok na boathouses z drugiej strony.
Lewym brzegiem dalej dobiec się nie da, można zbiec od rzeki w stronę Christ Church Meadow i centrum.
 Widok na właściwą meadow (łąkę) z prawej, wschodniej strony. 'Jolly nice, isn't it?'
W oddali, za boiskiem do rugby (które należy chyba do któregoś z college'ów albo jakiejś oxfordzkiej prywatnej szkoły) widać Merton College, jeden z najstarszych w Oxfordzie. Już mój college jest całkiem stary (1427), a Merton przebija go jeszcze o 200 lat (1264). 
I jeszcze jeden widok przez boisko z nieco innej strony.
The Meadow Building należący do Christ Church. Robi wrażenie i jest pięknie położony - z okien widać całą polanę.

I zdjęcie 'z oczu' - po lewej Meadow i dalej rzeka, po prawej Meadow Building i Merton College, centrum. Jest naprawdę ładnie.
No właśnie, nazwa Christ Church Meadow zobowiązuje. Za tym płotem na polanie pasą się krowy, co jest o tyle zabawne, że wejście na Meadow jest jakieś 5 minut od ścisłego centrum 150-tysięcznego miasta. W ogóle tego nie czuć - zawsze jest tu cicho i spokojnie jak na wsi. 

Grove Walk - przejście z Christ Church Meadow do centrum, w oddali na zdjęciu widać jedną z 'kissing gates', o których pisałem. 

(Niezbyt ruchliwa) ulica, na jej końcu widać wejście do college'u Christ Church.  


Jeszcze tylko kilkaset metrów...
 Kilkadziesiąt...

I już. Bear Lane St. Na końcu widać pub 'The Bear', podobno najstarszy pub w Oxfordzie. (A to już coś. Jak już pewnie zauważyliście, tu większość rzeczy jest stara) - podobno działający i warzący piwo już od XIII wieku. Ceglany budynek po prawej to Bear Lane - jedno z miejsc, w którym mieszkają studenci graduate Lincoln College, w tym ja :)

piątek, 25 października 2013

Immatrykulacja

Niestety, uczelniana rzeczywistość zaskoczyła i 1-2 posty w tygodniu to chyba maksimum moich możliwości. Jestem megazaskoczony, że tak wiele osób czyta moje wypociny (nie wypada się chwalić, ale SIEDEMSET WYŚWIETLEŃ), także bloga na pewno będę kontynuował, ale czas nie pozwala na zbyt wiele ;). Zachęcam do komentarzy - pytania i uwagi są mile widziane (a nawet jeśli nie, zawsze mogę je usunąć :P ).

Z braku czasu skupię się na najważniejszych rzeczach. Za niedługo napiszę pewnie o tym, jak wyglądają zajęcia i rekrutacja, jak się tu mieszka i jak wygląda miasto, no i oczywiście o jedzeniu. Żeby wszyscy, którzy czytają tego bloga byli mniej więcej na bieżąco, z tym, co dzieje się na Oxfordzie, nie mogę dzisiaj nie wspomnieć o immatrykulacji.

Immatrykulacja, która odbyła się w minioną sobotę oznacza oczywiście oficjalne przyjęcie w poczet studentów Oxfordu. Brzmi sensownie, w końcu w Polsce też to mamy. Pamiętam, że jako pilny oraz pełen ideałów student 1. roku poszedłem na rozpoczęcie roku akademickiego na WPiA UW i potem przez bodajże 2 godziny nudy żałowałem, że nie zostałem w domu. Jedyne, co pamiętam z tego dnia to pełny Audimax - to zdarza się tylko raz w roku. Kiedy kilka dni później miało miejsce rozpoczęcie roku na SGH, zabrakło dla nas miejsc, więc poszliśmy na piwo do (o ile pamiętam) Powiększenia. Sorry, mamo.

No ale to przecież Oxford! Więc immatrykulacja musi być większa, lepsza i fajniejsza niż gdzie indziej. Prawda? Prawda?

Nie do końca. Pewnie, jest to wydarzenie niezwykłe - stanie w stroju sub fusc i uświadomienie sobie, że jest się studentem Oxfordu ma w sobie jakąś magię. Ale pod koniec ceremonii, pomyślałem sobie 'fajna'. I tyle.
Takie tam w college'u...

Cała immatrykulacja zaczyna się dość wcześnie. O 8.15 zebraliśmy się w hali College'u. I tu mała dygresja - po pierwsze, cała uroczystość odbywa się więcej niż raz - strzelam, że co najmniej 3-4 (ale wszystkie 'tury' tego samego dnia). Studentów jest po prostu za dużo, żeby wszystkich 'obsłużyć' za jednym zamachem. Mój college, z racji tego, że jest położony w centrum, zaczynał wcześnie (i nie, nie było śniadania ani brunchu).

Kolejka do Sheldonian większa niż w nocnym monopolowym

Kolejną rzeczą, która może dziwić ludzi z zewnątrz takich jak ja, jest fakt, że w immatrykulacji MUSI wziąć udział każdy nowy student (wyjątkiem są studenci wizytujący, np. Erasmusi). Sama ceremonia jest mocno okrojona (o czym za chwilę), ale udział jest obowiązkowy. Bezwarunkowo. I tak np. przedstawiciele collegu odhaczali w sobotę rano listy i 'wydzwaniali' nieobecnych, którzy zaspali.


Najfajniejszą rzeczą w całej immatrykulacji jest bezwątpienia strój sub fusc. Jest to formalne 'przebranie', które trzeba założyć na siebie w Oxfordzie na określone uroczystości (immatrykulacja, graduacja, egzaminy). Jego wygląd różni się w zależności od tego, czy jest się studentem graduate, undergraduate czy profesorem. Dla studentów graduate wygląda ono mniej więcej tak - czarne buty i skarpety, czarny garnitur, biała koszula, biała mucha, czapka i długa toga (dla pań - odpowiednio czarna spódnica, ciemne rajstopy i czarna wstążka przy koszuli). Mimo że mamy 2013 rok i wiele osób ma dość luźne podejście do stroju, to wymóg ubrania sub fusc na immatrykulację jest przestrzegany i pilnowany przez władze uniwersytetu (można mieć garnitur, który jest ciemny, ale nie czarny, czarną muchę zamiast białej, ale np. toga jest obowiązkowa). Słyszałem też, że podobno samej czapki nie powinno ubierać się przed graduacją (nie wiem czy to prawda), ale to akurat mało kogo interesuje.

Zaletą stroju sub fusc jest też fakt, że pierwszy raz w życiu udało mi się kupić czapkę, która weszła mi na głowę.

Sama ceremonia jest raczej skromna. Najpierw, wszyscy studenci maszerują do Sheldonian Theatre, gdzie odbywa się uroczystość. Przed drzwiami  okolicznościowa 'straż' uniwersytetu ustawia studentów, sprawdza strój i wprowadza ich do środka.

(Tak na marginesie - Sheldonian ma znakomitą akustykę i słychać w nim naprawdę każdy szept. Immatrykulacja miała miejsce 19 października, kiedy większość studentów przechodziła właśnie pierwszą przeprawę z angielską pogodą. W związku z tym, cała uroczystość była także festiwalem kaszlu i kataru - momentami myślałem, że to jakiś żart.)

Pełny Sheldonian. Niestety, kaszlu nie widać na zdjęciu. 

W obecności przedstawicieli obecnych college'ów v-ce kanclerz (chyba) Oxfordu wypowiedział łacińską formułkę, zgodnie z którą wszyscy obecni na sali zostali przyjęci w poczet studentów, wygłosił ok. 15-minutową przemowę (mniej więcej taką samą co roku - zeszłoroczna jest podobno na YT) i to byłoby na tyle. Podobno w przeszłości immatrykulacja miała większą 'pompę' - w skład uroczystości wchodziły nawet egzaminy, które miały sprawdzić, czy przyjęto właściwych kandydatów. No ale to już historia. Została tylko 30-minutowa, prosta uroczystość. Weszliśmy o 9, o 9.30 było już  po wszystkim.

Immatrykulacja na Oxfordzie nie odbiega raczej pod względem ceremoniału - poza strojem studentów - od rozpoczęcia roku, które znam z Polski. Nie ma fajerwerków ani latających świec, ba - jak już pisałem, nie było nawet śniadania (naprawdę, duży minus). Zdecydowanie bardziej ciekawe są w dniu immatrykulacji oxfordzkie ulice pełne świeżo upieczonych przebranych studentów. Zdziwiło mnie to, że przed collegami i Sheldonian zgromadziło się całkiem sporo turystów fotografujących studentów i pytających się o co właściwie chodzi z tymi śmiesznymi strojami. Także przez 5 minut każdy mógł poczuć się jak umiarkowany celebryta.
Ulica przed Sheldonian i turyści. No dobra, nie ma ich wcale tak dużo. Dałbym sobie rękę uciąć, że było ich więcej niż pięcioro.

Cała reszta (zaplanowanej do południa) uroczystości to... college'owe fotografie. Po wszystkim studenci rozeszli się do zdjęć w swoich collegach. W Lincoln najpierw każdy musiał odstać swoje (godzinę) w kolejce do zdjęcia indywidualnego, a potem pracowici fotografowie ustawili wszystkich do zdjęcia grupowego (kolejna godzina). Z racji braku śniadania okoliczna kawiarnia Missing Bean przeżyła prawdziwe oblężenia spragnionych kawy i bajgla studentów. Po zdjęciach było już po wszystkim. Oprawne w ramkę zdjęcia można kupić za ok. 40 funtów każde - moim zdaniem całkiem sporo, jak na 2 godziny stania ;).
Fota z rąsi przy grupowym zdjęciu. Tak, koło mnie stoi gość z niebieskimi włosami - ostatni element układanki pt.  "wszystko wygląda tu jak z Harry'ego Pottera". 


Cóż, immatrykulacja w Oxfordzie jest na pewno czymś niezwykłym, ale człowiek z zewnątrz niemający o niej zielonego pojęcia (ja) mógłby spodziewać się czegoś bardziej... oxfordzkiego. Zupełnie bez żartów, podobny poziom ceremoniału można zobaczyć w moim college'u co wieczór na kolacji. Ale o tym innym razem :)


niedziela, 13 października 2013

College - co to jest?

Korzystając z ostatniego wolnego dnia, zastanawiałem się, co sensownego mogę wrzucić na bloga. Cóż, niewiele. Żeby móc napisać cokolwiek o życiu w Oxfordzie, najpierw muszę odpowiedzieć na pytanie, które zadawał mi praktycznie każdy, z kim rozmawiałem o moim wyjeździe. 'Co to jest college?'

Z góry przepraszam fanów historii Anglii i Oxfordu za moją ignorancję. Napiszę tylko o tym, jak college wygląda z perspektywy człowieka, którego wiedza o oxfordzkim systemie edukacji bazowała do tej pory na filmach o Harrym Potterze. Poza tym - przyjechałem do Anglii 2 tygodnie temu, więc bardzo możliwe, że przeczytam tę notkę za rok i wtedy zawstydzi mnie poziom mojej dzisiejszej niewiedzy.

Kiedy w styczniu aplikowałem do Oxfordu, wybór college'u zostawiłem na ostatnią chwilę. Pytałem - 'co to jest?' a wtajemniczeni mówili 'olej, dla studentów magisterki to nie jest takie ważne'. Będąc prostym człowiekiem wybrałem więc college (Lincoln), który:

-jest w centrum (żebym miał blisko na zajęcia),
-jest bardzo ładny i stary (hej, płacę za widoki),
-ma dobre żarcie (duh!),
-ma pub w piwnicy (wisienka na torcie).

THE COLLEGE IS CLOSED FOR VISITORS - za bramką można zobaczyć turystów (którzy - jak sądzę - spoglądają na mnie z zazdrością, że mogę bezkarnie paradować po dziedzińcu).

Mam mgliste pojęcie o tym, jak system college'owy w ogóle powstał. Zainteresowanych odsyłam do książek/wikipedii. Jak wszystko w Oxfordzie stało się to dawno i tak już zostało, bo nie było potrzeby nic zmieniać. Z tego, co udało mi się ustalić uniwersytet został 'zlepiony' z różnych szkół i właśnie pozostałością tego formowania się są instytucje college'ów - niezależne od struktury wydziałowej. Najstarsze koledże powstały w XIII wieku, 'najmłodsze' - w XX. Obecnie jest ich łącznie 38. Tak, wiem - dużo.
Podwórko. Trzepak nie zmieścił się w kadrze.


No właśnie, problem z koledżami (po polsku jest łatwiej) jest taki, że jest to coś, co w Polsce w ogóle nie funkcjonuje - tak jak napisałem są one 'nabudowane' na strukturę wydziałową. Żarty żartami, ale faktycznie wygląda to trochę tak jak domy (wiecie, Gryffindor, te sprawy) w Harrym Potterze. Jestem studentem Oxfordu, studiuje kierunek MSc in Law and Finance, ale jednocześnie jestem także członkiem Lincoln College (za członkostwo w koledżu płaci się również osobno poza czesnym). W moim koledżu są jeszcze tylko 3 osoby z mojego kierunku, reszta wylądowała gdzie indziej. Nie można być studentem Oxfordu nie będąc w żadnym college'u. Oczywiście, są różne formy rywalizacji pomiędzy koledżami - zarówno akademickie (tzw. Norrington Table jest to ranking koledży wg 'wyników' ich studentów undergrad), jak i sportowe (pisałem już o wiosłowaniu). Są też długie historie 'beefów' między poszczególnymi koledżami - np. Lincoln tradycyjnie 'nie lubi się' ze znajdującym się po drugiej stronie ulicy Brasenose (nie, nikogo to nie obchodzi).

Deep Hall - koledżowy pub - tu można kupić dobre i tanie piwo.

Nie mam zielonego pojęcia, jak instytucja koledżu wygląda od strony prawnej i jak bardzo jest zależna/niezależna od uniwersytetu. Strona internetowa Lincoln College twierdzi, że jest to 'registered charity', czyli fundacja. Wiem tylko tyle, że wszystkie moje rachunki z czesnym włącznie trafiają na konto koledżu. Podobno w praktyce koledże obracają sporymi funduszami - mówimy tu o kwotach idących w dziesiątki miliony funtów. Biorąc pod uwagę skalę ich działalności, aktywa (nieruchomości w centrum Oxfordu, często zabytkowe) i renomę uniwersytetu jest to całkiem możliwe.

W praktyce dla mnie - studenta studiów magisterskich  - koledż faktycznie nie odgrywa bardzo dużej roli (z kolei dla undegrads jest on kluczowy). O tym, czy ktoś zostanie przyjęty na studia magisterskie, czy nie decydują odpowiednie wydziałowe komitety, koledże nie mają nic do gadania. Osoba przyjęta na studia (magisterskie) musi bezwarunkowo dostać członkostwo w którymś z koledżów (chociaż niekoniecznie w tym, który wskazała w aplikacji - mnie się akurat udało). W koledżach mieszają się ludzie studiujący różne kierunki - w praktyce mają one limity (quotas) osób przyjmowanych z danego kierunku  - np. Lincoln College przyjmuje maksymalnie (powiedzmy -  na oko) 20 osób studiujących jakikolwiek kierunek prawniczy (są też takie koledże, które studentów danego kierunku w ogóle nie przyjmują ze względu na swój 'profil'). Koledż nie odgrywa wielkiej roli także w mojej edukacji. Teoretycznie mam kogoś, kto tytułuje się 'college advisor' i ma być profesorem 'nadzorującym' moją pracę z ramienia college'u - w moim przypadku jest to niemiecki profesor Stefan Enchelmaier, którego dopiero co miałem okazję poznać (przemiły gość, wiedzą o polskiej polityce zawstydziłby niejednego polskiego polityka). W praktyce (podobno) kontakt z nim ogranicza się do kilku maili w roku i cosemestralnych spotkań, podczas których będę zdawał raport z postępów w mojej pracy (Rector's collections - czyli dosłownie spotkania, podczas których Rektor koledżu 'zbiera' moje wyniki).


Dziedziniec Lincoln. Lewy górny róg - kluczowe drzwi koledżu (prowadzą na stołówkę). Podobno każdy krok po trawniku 'kosztuje' 100 funtów.

No właśnie, Rektor. Każdy koledż ma też swoją własną wewnętrzną strukturę - na czele stoi rektor, a 'pod' nim są osoby zajmujące przeróżne stanowiska, które mają inną nazwę w zależności od koledżu (na polskie - coś w stylu dziekanów i prodziekanów). Fellows - to akademicy 'związani' z danym koledżem - czyli np. mój college advisor prof. Enchelmaier posiada tytuł Lincoln Fellow in Jurisprudence. Rola akademików jest z tego co wiem większa w przypadku undergrads - czyli studentów licencjatu. Poza kadrą akademicką koledż posiada liczną 'obsługę' - administrację, informatyków, księgowych, portierów, ochronę, lekarza, kapłana, kucharzy, służbę i pewnie jeszcze 50 innych osób, którzy przyczyniają się do tego, że Lincoln College 'hula', a o których istnieniu nie mam pojęcia.

W koledżu mamy zatem (poza 'obsługą') undergrads (licencjatów), postgrads (magistrantów - to ja, doktorantów) oraz akademików. Te 3 grupy dzielą się na tak zwane 'pokoje' - undergrads są zorganizowani w Junior Common Room (JCR), postgrads w Middle Common Room (MCR), a akademicy - w Senior Common Room (SCR). O JCR i SCR oczywiście nie jestem w stanie wiele powiedzieć. MCR, którego jako student koledżu jestem członkiem to coś w rodzaju akademiko-samorządo-wspólnoty. Co bardziej uspołecznieni studenci udzielają się w strukturze MCR i odpowiadają np. za organizację imprez, reprezentowanie studentów i ich (nasze) ogólnie dobre samopoczucie. Czyli jak pisałem - coś w stylu samorządu. Lincoln College ma ok. 300 - 350 studentów postgrad, czyli członków MCR. Na tyle na ile jestem w stanie teraz to ocenić - eventy MCR to przede wszystkim okazja, żeby spotkać ludzi spoza swojego kierunku i napić się z nimi piwa.

Kaplica od zewnątrz. Mogliby tu nakręcić parę odcinków Downtown Abbey, nikt by nie zauważył.
...i  od wewnątrz. Kapelan to młody, wyluzowany gość. 'It's your chapel whether you believe in God or not'. Odbywają się tu nabożeństwa praktycznie wszystkich religii, nie tylko chrześcijańskich.

W moim przypadku koledż odpowiada bardziej za prozę życia. Tu mogę jeść (przez 2 tygodnie skrupulatnie sprawdzałem i mogę potwierdzić, że Internet nie kłamie i żarcie w Lincoln rzeczywiście jest bardzo dobre, do tego subsydiowane, więc tanie) i spać (koledże oferują stosunkowo niedrogie zakwaterowanie  - tzn. trzeba za nie płacić, ale plusem jest to, że płacę co semestr określoną kwotę na konto koledżu i nie muszę się z niczym użerać). Szczęśliwcy (niestety nie ja) mogą wyszarpnąć od koledżu jakieś stypendium. W koledżu załatwia się większość administracyjno-uczelnianych pierdół, można bawić się w sport, tu przychodzi moja poczta i rachunki,tu jest biblioteka, no i tak jak pisałem - podczas koledżowych imprez poznaje się sporo nowych ludzi.

Czy koledż jest potrzebny do szczęścia? Pewnie nie, ba  - co druga napotkana osoba przyzna, że cały ten system mocno komplikuję sprawę. Nikomu nie przyszłoby jednak do głowy go zmieniać. Bo po co?

The Lincoln Hall. Jeśli uważnie słuchałem Rektora, to sama hala jest z XV, parkiet z XVII, a kominek z XVIIIw. Tak, tu je się obiady.

Podczas pierwszej oficjalnej piątkowej kolacji (induction dinner) Rektor powiedział (mniej więcej): 'The University will give you your diplomma, but the College is your home'. W moim przypadku to pewnie trochę przesada, ale coś w tym jednak jest.

Gdyby czytał to przypadkiem jakiś bardziej 'doświadczony student Oxfordu, to przepraszam za pomyłki 0 śmiało można mi je wytykać. PS: Dla zainteresowanych - strona Lincoln College - http://www.linc.ox.ac.uk/. Można zrobić sobie wirtualny tour, jest też trochę zdjęć i informacji ułożonych bardziej sensownie niż w słowotoku powyżej ;)

sobota, 12 października 2013

First two weeks, settling-in, rowing day ;)

2 tygodnie siedzenia w Anglii zajęło mi zebranie się, żeby w końcu założyć bloga  i cokolwiek na nim opublikować. Oczywiście jako człowiek pozbawiony wyobraźni najwięcej kłopotów miałem z nazwą, którą męczyłem od sierpnia. W końcu ukradłem ją Stingowi. (Sting zawsze spoko). Na pewno nie pomagał fakt, że nie miałem za bardzo czasu ani ochoty robić zdjęć. Przez pierwszy dzień miałem trochę zapału, ale w sumie wygląda to tak, że wszystko dookoła z koszami na śmieci włącznie pochodzi co najmniej z XV wieku. Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, bardzo szybko można się do tego przyzwyczaić. Trochę się znam i pewnie za rok będę narzekał, że zrobiłem za mało zdjęć. Cóż, życie. ;)

High Street, główna ulica w centrum Oxfordu, mieszkam tuż po lewej ;)

Aklimatyzacja w Anglii jest trochę cięższa niż myślałem, a trzeba wziąć poprawkę na to, że studenckie życie na Oxfordzie jest dość skomplikowane i  różne rzeczy z tego czy innego powodu zajmują tu 2 razy więcej zachodu niż by mogły (o tym jeszcze kiedyś napiszę). Sama organizacja Uniwersytetu też jest kompletnie inna niż w Polsce.
Na uniwersytecie nie ma np. czegoś takiego jak BUW - na zdjęciu biblioteka Lincoln College w All Saints Church uważana za jedną z najpiękniejszych ;)

Pierwsze 2 tygodnie to zajęcia wprowadzające (pre-course sessions), sprawy organizacyjne (wybór przedmiotów, wprowadzenie do systemu oceniania itd.) oraz tzw. Fresher's Week czyli tydzień pierwszaków w moim College'u (Lincoln) i związane z tym imprezy. Plus oczywiście poznawanie Anglii i proza życia związana z przeprowadzką, a także - w moim przypadku - pozaprogramowy wypad do Paryża :P. Wszystkie te rzeczy postaram się później rozwinąć, o ile będę miał czas i będzie mi się chciało.

'Na wejście' napiszę jednak o najfajniejszym wydarzeniu drugiego tygodnia, czyli wyprawie na 'rowing'  - słynne oxfordzkie wiosłowanie (w moim prostym świecie - 'poszedłem na łódki').

YO YO YO

Przy okazji: Natalia stwierdziła, że moje ubieranie szortów na legginsy jest dziwne. Nie sądzę :P

Z różnych powodów nie bardzo chciało mi się zwlec na 'taster rowing day' organizowany przez mój college. Na razie nie znam nikogo z Lincoln Boat Club, a trójka znajomych z mojego kierunku będąca w tym samym College'u nigdzie się nie wybierała. No ale hej, jestem na Oxfordzie, więc postanowiłem, że muszę spróbować jakiegoś snobistycznego sportu. (Następne w kolejce jest lacrosse.) Poza tym już nigdy w życiu mogę nie mieć okazji, żeby pobujać się łódkami wartymi więcej niż wszystkie moje wewnętrzne organy razem wzięte.

ES TO THE DŻI TO THE EJCZ REPRESENT

Cały kompleks 'łódkowy' znajduje się niedaleko słynnego College'u Christ Church, idzie się do niego bardzo malowniczą łąką Christ Church Meadow (jakieś 15 minut drogi od mojego mieszkania, czyli jak wszędzie w Oxfordzie). Rzeka, która przepływa przez Oxford to oczywiście Tamiza (tak naprawdę to sam tego nie wiedziałem, ale tak twierdzą wszyscy dookoła i wikipedia). Na obu brzegach rzeki znajdują się domki należące do poszczególnych college'ów (za mną po lewej na zdjęciu powyżej najbardziej nowoczesny, niedawno wyremontowany kompleks University College, domek należący do Lincoln college to ten, o którego barierkę się opieram). Wszystkich college'ów jest bodajże 37, także dzisiaj podczas 'dnia pokazowego' było naprawdę tłoczno - trenowali nowi(jak ja), ale także bardziej doświadczone załogi. Dookoła BBQ, ludzie ćwiczący na znajdujących się w domkach ergometrach, ciasta - no naprawdę atmosfera angielskiego pikniku :)

Trochę panoramy na Tamizę i wioślarzy ;)

Samo pływanie jest naprawdę fantastyczne - dookoła jest bardzo spokojnie i w ogóle nie czuć, że rzut beretem od brzegu rzeki znajduje się całkiem tłoczne centrum miasta. Ogólnie ok. 30-40 minutowy spływ był highlightem tygodnia i poważnie zastanawiam się, czy nie powiosłować sobie bardziej regularnie. Zniechęca mnie trochę godzina (5.30 - 6 rano) i nie wiem czy plan zajęć pozwoli mi na treningi. Myślę jednak, że przynajmniej spróbuję bo to jeden z niewielu sportów, który 'podszedł' mi od samego początku (tzn. nie jestem w nim kompletnym kaleką). Może to tylko ze względu na atmosferę Oxfordu, ale co tam ;) Osady spotykają się 2-5 razy w tygodniu w zależności od tego, w której się pływa (I osada - bardziej na poważnie, od II w dół - bardziej rekreacyjnie. Oczywiście docelowo zaliczam się do grupy rekreacyjnej).

Całe pływanie jest zorganizowane w system międzycollege'owych zawodów, którego w ogóle nie rozumiem (surprise, surprise). Jest też oczywiście słynny Oxford-Cambridge Boat Race, ale do niego jeszcze daleko ;)